Z pozoru niewinna scenka: nieco zdenerwowana mama przyprowadza swojego syna do nowej szkoły. W szatni spotyka inną mamę i jej córkę. Dzieci bardzo szybko łapią kontakt, kobiety niekoniecznie (skąd ja to znam?). Podczas obowiązkowego wieczornego przeglądu social mediów (40K do czegoś w końcu zobowiązuje) jedna z nich orientuje się, że rano poznała sławną sportsmenkę (uwaga – 120K), co uruchamia ogromną lawinę wydarzeń…
Pamiętam jakby to było wczoraj – oglądaliśmy całą rodziną któryś z popularnych 30 lat temu tasiemców i prawie przy każdej scenie pojawiał się monolog mojego nieżyjącego już Taty. Nie było ważne czy to serial, czy film, tak samo przeżywał emocje, jakby znajdował się w środku akcji i koniecznie musiał ją skomentować 🙂
Nie potrafiłam zrozumieć, że można emocjonować się tak bardzo jakąś tam fabułą, przecież to fikcja. Bardzo się myliłam.
Dawno już żaden polski serial nie wywołał u mnie takiej mieszaniny uczuć, jak wyemitowany kilka dni temu, pod tytułem „Matki pingwinów”, przedstawiający codzienne bolączki rodziców i ich dzieci z niepełnosprawnościami.
Główna bohaterka Kama jest niepokonaną w walkach MMA, ale również mamą wyjątkowego Janka, chociaż jeszcze to do niej nie dociera i stara się za wszelką cenę udowodnić swoim bliskim, że z jej synem jest wszystko OK.
Drugą z bohaterek tej historii, do której nawiązuję na początku, jest Urszula – mama Toli, influencerka z wysokimi aspiracjami, a jednocześnie aktywistka na rzecz dzieci z niepełnosprawnościami. Kiedy zorientowała się, z jak znaną osobą miała do czynienia, postanowiła „w dobrej wierze” upublicznić tę informację na swoim profilu.
Przy tej scenie poczułam autentycznie silne emocje. Byłam po prostu wściekła na Ulę, że dla zasięgów wykorzystała położenie Kamy i nie omieszkała wspomnieć o jej synu. Nie wiem, jak sama zachowałabym się w podobnej sytuacji. Z drugiej strony znaleźli się zwolennicy takich metod, którzy twierdzili, że dla dobra sprawy wszystkie chwyty dozwolone. Mowa oczywiście o niektórych innych serialowych bohaterach.
Czy naprawdę zasięgi to jedyna współczesna opcja, by móc zaistnieć w mediach społecznościowych i przy okazji uczynić coś dobrego dla innych? Chciałabym mocno wierzyć, że jednak tak nie jest, ale SORRY – TAKI MAMY ALGORYTM.
Nie raz i nie dwa serce mi się kraje, kiedy przypadkowo wyświetlają się apele o pomoc dla osób pozostających w cierpieniu, z różnymi przypadłościami, które zmuszone trudną sytuacją ukazują najgorszą wizualną wersję siebie. To samo tyczy się dzieci, których rodzice niejednokrotnie nie mają innego wyjścia, jak upublicznienie ich wizerunku, bo tylko w ten sposób mogą uzbierać wymaganą kwotę na leczenie.
Nasuwa się pytanie, czy mamy jednak przyzwolenie naszych dzieci na pokazywanie ich twarzy i przedstawianie publicznie migawek z różnych codziennych sytuacji, nie zawsze komfortowych?
Sama pamiętam doskonale, kiedy z mężem tworzyliśmy grafiki do apelu o 1 % dla naszego syna, zaczynając długą batalię o jego zdrowie. Wtedy nie zastanawiałam się wcale, tylko wstawiałam fotografie słodziaka, żeby uzyskać zamierzony efekt. Dzisiaj mój syn, już jako nastolatek, sam potrafi zdecydować, czy chce być na jakimś publicznym zdjęciu ze mną, oczywiście zwracam też mu uwagę i obserwuję, jakie on treści publikuje w sieci.
Trzeba bardzo uważać, by w pogoni za jak największymi zasięgami nie utracić tego, co najcenniejsze – GODNOŚCI dla drugiego CZŁOWIEKA, a zwłaszcza dla tak delikatnej istoty jaką jest DZIECKO.
Taka właśnie naszła mnie refleksja po obejrzeniu serialu „Matki pingwinów”. Być może Wasza opinia jest zgoła odmienna. Jeśli macie inne spojrzenie na poruszony temat , podzielcie się nim proszę w komentarzu.